Nawigacja

Aktualności

Pierwszy transport do Gross-Rosen

W obraz niemieckich obozów koncentracyjnych, ze swoją historią, wpisuje się położony na terenie Dolnego Śląska, a funkcjonujący w latach 1940-1945, obóz koncentracyjny Gross-Rosen. Położony był w miejscowości noszącej obecnie nazwę Rogoźnica. W czasie II wojny światowej miejscowość ta nosiła nazwę Gross-Rosen i znajdowała się na terenie III Rzeszy.

KL Gross-Rosen wyróżniał się tym, że pod koniec wojny podlegało mu administracyjnie około 100 podobozów, gęsto rozsianych na terenie Dolnego Śląska, w rejonie Sudetów, obecnych Czechach, Ziemi Lubuskiej oraz na terenie Niemiec.

Ze względu na znajdujące się na obszarze Wzgórz Strzegomskich znaczne pokłady cennych skał, m.in. granitu, bazaltu i kaolinu, w czasie II wojny światowej zainteresowały się tym terenem przedsiębiorstwa SS, choć już w XIX wieku rozpoczęła się ich eksploatacja1.

KL Gross-Rosen w chwili założenia w 1940 r.  funkcjonował jako filia KL Sachsenhausen. Ze względu na rozbudowę obozu i wzrost liczby więźniów w roku następnym został przekształcony w samodzielny obóz (1 maja 1941 r.), koncentrując swoje działania na eksploatacji kamieniołomu. Miejsce to już w pierwszych miesiącach swojego istnienia pochłonęło wiele ofiar. Pierwszy transport więźniów przybył do KL Gross-Rosen 2 sierpnia 1940 roku. Było to 98 Polaków i 2 Niemców, którzy zastąpili cywilów przy budowie baraków. Praca była ciężka, więźniowie w krótkim czasie mieli zbudować obóz gotowy do przyjęcia kolejnych transportów. Umieralność była wysoka wśród pierwszej grupy tam osadzonych ze względu na szybkie tempo prac budowlanych oraz eksploatację kamieniołomu. Pod koniec 1941 roku w obóz liczył 900 więźniów2.

Ze względu na znikomą ilość źródeł, dokumentujących historię tego miejsca, wiedzę o pierwszych dniach funkcjonowania tego obozu, możemy uzyskać z relacji niewielu osób, które to piekło przeżyły.

Jeden z więźniów pierwszego transportu do Gross-Rosen, będącego wówczas filią innego, dużego obozu koncentracyjnego Sachsenhausen - Stanisław Wądołowski tak opisuje swój pobyt:

„W dniu 2 sierpnia 1940 roku, w godzinach przedwieczornych, na południowo-zachodni stok kamiennego płaskowyżu, położonego w kierunku południowym w odległości około 3 kilometrów od małej osady Rogoźnica /dawniej Gross-Rosen/, w województwie wałbrzyskim, przyjechały cztery wielkie samochody, których potężne platformy, okryte były szczelnie naciągniętymi, brezentowymi plandekami. Na ściernisku, po sprzątniętym owsie, przy wąskiej drożynie, prowadzącej do Rogoźnicy, na obszernym skłonie, stały dwa, nowo zbudowane baraki, przy czym jeden z nich ogrodzony był drutem kolczastym z placykiem w formie przybliżonego kwadratu o bokach około sześćdziesięciu metrów. Na czterech rogach ogrodzenia zabudowane były wieże drewniane, z zainstalowanymi na nich reflektorami i ciężkimi karabinami maszynowymi. Drugi barak znajdował się poza ogrodzeniem, pod skalnym tarasem, nieopodal olbrzymiego dębu (…). „Był wtedy piękny, słoneczny dzień 2 sierpnia 1940 roku, godzina około szóstej po południu. Wchodziliśmy do ogrodzenia, popędzani, bici i poszturchiwani przez esesmanów. Na wieżach wartowniczych zaciągnięte zostały posterunki, a wycelowane lufy broni maszynowej w środek ogrodzonego drutem kolczastym baraku i wznoszące się od północy strome i dzikie skały granitowych kamieniołomów zdawały się nam mówić: ”Tu nie ma żadnej nadziei”. Rozpoczął się dla nas nowy okres w naszym życiu. Na mapie znalazł się również nowy punkt – miejsce zagłady i wyniszczenia wielu, wielu tysięcy niewinnych ludzi (…).

„Po uporządkowaniu spraw „organizacyjnych” wyprowadzono nas z ogrodzenia, zaopatrzywszy uprzednio w kilofy, łopaty, szpadel, nosze i taczki. Na południowym skłonie terenu, o podglebiu skalistym, tam, gdzie powstał później „mały obóz”, wytyczone były palikami zarysy baraków, placyków i alejek. Jakiś cywilny Niemiec, chyba majster z opaską na rękawie, zaczął rozstawiać poszczególne grupy więźniów instruując o formie i sposobie pracy. Chodziło głównie o zdejmowanie nakładu ziemi ze skalistego podłoża, odnoszenia jej na formujące się tarasy, niwelowanie terenu, co wymagało kucia skały, dla otrzymania poziomej płaszczyzny.

Otoczył nas łańcuch esesmańskich posterunków z psami. Rozpoczęło się piekło na ziemi. Przy nieustannym wrzasku i biciu kopaliśmy ziemię i kuliśmy skałę, a musiało odbywać się to w ciągłym ruchu i biegu /Laufschritt/, bez odrobiny wytchnienia bez chwili odpoczynku. Pod okiem Petera i jego pomocnika Janka, „Hansa” jak kazał nazywać się ów kolega nasz – padaliśmy, ryliśmy skałę, ładowaliśmy taczki i biegiem, biegiem, woziliśmy je na wskazane nam miejsca, wracaliśmy do swoich stanowisk i z powrotem i znów ładowaliśmy, kuliśmy granit, bici, pokrwawieni, zaszczuci.

Tak rozpoczął się pierwszy dzień w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen (…)- Ujrzeliśmy po raz pierwszy olbrzymie sztolnie, wyrobiska, budynki i hale. Zrozumieliśmy, że te ponure i dziko wyglądające, poszarpane skały, staną się dla nas i wielu tysięcy przybyłych po nas ludzi, grobem, straszliwym miejscem wyniszczenia.

Lecz nie było czasu na refleksje. Zaprowadzono nas przed wielkie złomowisko granitowych bloków i każdemu kazano wziąć na ramię bryłę kamienia. Sformowano kolumnę, kierującą w stronę naszego miejsca pracy. Trudno było dźwigać te kamienie. Obolałe, okaleczone ręce i barki nie wytrzymywały ciężaru, sił również już nie starczało, gdyż pobyt w obozie, a przedtem gestapowskie więzienia i krwawe przesłuchania zniszczyły już w poważnym stopniu nasze organizmy. Głód i katorżnicza praca – dokonały reszty. Byliśmy już wyczerpani i wygłodzeni – dźwiganie takich ciężarów przerastało nasze siły. Toteż, ten pierwszy marsz z granitowymi blokami stał się szczytem naszych udręczeń. Wielu pod ciężarem kamieni padało. Musieli zrywać się natychmiast pod gradem razów zadawanych kijami, kopniakami i kolbami karabinów, przez eskortujących esesmanów. Krzyki, wyzwiska i jęki bitych i maltretowanych ludzi, niosły się głośnym echem w tym dzikim, skalnym odludziu. Tak doszliśmy do miejsca naszej pracy i na wskazanych odcinkach składaliśmy przyniesione głazy. Służyć one miały jako materiał na fundamenty pod zręby baraków, których gotowe elementy zwożono już na plac budowy. To dźwiganie kamieni odbywało się odtąd codziennie, w południe, lub po skończonej pracy przed apelem wieczornym.

O godzinie szóstej wieczorem, pierwszy dzień pracy dobiegł końca. Nieludzko zmęczeni i wyczerpani, wróciliśmy do baraków.” (źródło: https://www.gross-rosen.eu/72-rocznica-przybycia-pierwszego-transportu-do-obozu-gross-rosen/).

Inny więzień pierwszego transportu do Gross-Rosen, Stanisław Wójciak – aresztowany za działalność w ruchu oporu na terenie Tomaszowa Mazowieckiego w czerwcu 1940 r., tak zapamiętał swój pobyt:

„Pracowałem z Cichockim Franciszkiem przy fundamentach pod nowe bloki. Myśl o ucieczce nie dawała mi spokoju. Namówiłem Cichockiego, żeby mnie zamurował. Prosiłem też Cichockiego, żeby zalał mnie cementem zabezpieczając niewidoczny otwór do oddychania, a w nocy bym uciekł. Początkowo się zgadzał, lecz później zrezygnował. Na nic moje plany. Pierwszym, który uciekł z obozu był Stanisław Matuszewski z Tomaszowa, jednak pod laskiem został zastrzelony”. (źródło: https://www.gross-rosen.eu/72-rocznica-przybycia-pierwszego-transportu-do-obozu-gross-rosen/).

O podobnym wydarzeniu wspominał również Stanisław Wędołowski:

„W drugiej połowie sierpnia zdarzył się wypadek, który przeszedł do historii obozu. W południe, jak zwykle, gdy zabrzmiał sygnał na przerwę obiadową, kolumny robocze ustawiły się piątkami i wymaszerowały do ogrodzenia obozowego. Straże zostały ściągnięte i tzw. „Postenkette” zlikwidowana. Dotychczas nie było liczenia na placu budowy stanu liczebnego więźniów i po przybyciu kolumny do ogrodzenia, łańcuch posterunków przestawał istnieć. Podczas wydawania obiadu usłyszeliśmy jakieś krzyki, ujrzeliśmy wybiegających z baraku esesmanów z psami, powietrzem targnęły strzały broni maszynowej. Ujrzeliśmy, jak w kierunku południowym, po rozległym skłonie ku strumykowi i zaroślom, biegł więzień. Widoczny był jak na dłoni. Zanim psy dobiegły go już wcześniej został trafiony kulami.Podczas pracy, schował się do wykopanego na placu budowy rowu, przykrytego jakimś płatem części baraku i po odmaszerowaniu grup roboczych i ściągnięciu posterunków, rzucił się do ucieczki.

Swoje umiłowanie wolności przypłacił niestety życiem. Przyniesiono go wkrótce do obozu, rzucono przed wrotami i przy wyjściu naszym do pracy kazano patrzeń na zwłoki. Oddaliśmy mu milczący hołd, jako pierwszemu, poległemu naszemu koledze. Wypadek ten wpłynął na nas wszystkich bardzo przygnębiająco. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w krótkim czasie czekać nas może wszystkich taki sam lub podobny koniec.” (źródło: https://www.gross-rosen.eu/72-rocznica-przybycia-pierwszego-transportu-do-obozu-gross-rosen/).

dr Katarzyna Pawlak-Weiss

 1 A. Konieczny, KL Gross-Rosen, s.5.

 2 M. Mołdawa, Gross-Rosen. Obóz koncentracyjny na Śląsku, Warszawa 1990, s. 17-19.

do góry